Strony

niedziela, 20 lutego 2022

Poznajemy tajemnice Gór Sowich - projekt „Riese”


O tajemniczym projekcie „Riese” dowiedzieliśmy się podczas zwiedzania podziemi Zamku Książ. Temat zaciekawił nas na tyle, że postanowiliśmy zgłębić go przy okazji naszej kolejnej wizyty na Dolnym Śląsku. I tak trafiliśmy do Włodarza. Zanim jednak opowiem o tym miejscu, postaram się przybliżyć kilka ciekawostek historycznych związanych z realizacją wspomnianego projektu.

Kompleks „Riese” (z niem. „Olbrzym”) to największy projekt budowlany prowadzony przez Niemców w okresie II wojny światowej na terenach południowo-zachodniej Polski. Swoim rozmachem inwestycja przyćmiła nawet budowę powszechnie znanej kwatery głównej Hitlera w Wilczym Szańcu. Do dziś nie jest do końca jasne, w jakim celu powstał projekt „Riese”. Niemcy zniszczyli wszelką dokumentację, a świadkowie wydarzeń – którzy mogliby posiadać jakąkolwiek wiedzę na ten temat – już nie żyją. Istnieją zatem tylko hipotezy, które historycy i pasjonaci tematu próbują potwierdzić. Przypuszcza się, że podziemne budowle mogły być nową siedzibą Adolfa Hitlera i jego najbliższych współpracowników. Kolejna teoria głosi, że w wydrążonych tunelach miały być schrony oraz laboratoria chemiczne i biologiczne, w których pracowano by nad cudowną bronią – Wunderwaffe, która mogła odwrócić losy wojny i przesądzić o zwycięstwie Niemców. Obecne zaś w pobliskich Sudetach złoża uranu mogą potwierdzać tezę, że Niemcy chcieli tu pracować nad bronią atomową. Prawdopodobne jest również, że przeniesione miały być tu główne gałęzie niemieckiego przemysłu militarnego, gdyż te funkcjonujące na terenie Rzeszy były narażone na alianckie bombardowania i coraz gorzej radziły sobie z zasilaniem frontu w potrzebny sprzęt. Z kompleksem „Riese” łączona jest również legenda o złotym pociągu. Naziści mieli nim wywieźć z Wrocławia zagrabione w Polsce złoto, różne kosztowności i dzieła sztuki, a następnie ukryć je w tajnej kryjówce w Karkonoszach lub właśnie w Górach Sowich. Losy pociągu oraz jego faktyczne istnienie nigdy nie zostały jednak potwierdzone.

Budowa kompleksu „Riese” najprawdopodobniej zaczęła się w 1943 roku i trwała aż do ostatnich dni II wojny światowej. Pochłonęła tysiące ofiar. Przy budowie pracowali głównie więźniowie obozu koncentracyjnego „Gross Rosen” w Rogoźnicy oraz pobliskich – mniejszych podobozów, których według różnych źródeł było aż dwanaście. Byli to w większości Żydzi pochodzący z Polski, Węgier, Grecji, Jugosławii, Czechosłowacji, Włoch, Belgii i Holandii. Niektórzy z nich trafiali do pracy przy rozładowywaniu transportów, wycince drzew, budowie dróg, mostów i torowisk, natomiast znaczna część kierowana była do pracy przy drążeniu sztolni i wywożeniu urobku z podziemi, nierzadko również zwłok swoich współtowarzyszy. Z opowiadań więźniów wyłania się wręcz potworny obraz niemieckiej machiny zagłady. Więźniowie wykonywali nadludzką pracę w niezwykle trudnych warunkach przy minimalnych racjach żywnościowych. Szacuje się, że przez budowę „Riese” przewinęło się około trzynastu tysięcy więźniów, z czego około pięć tysięcy zmarło wskutek chorób i wycieńczenia organizmu, część z nich została po prostu zabita przez SS-manów.

Wracając do Włodarza… 

Jest to największy z obiektów wchodzących w skład projektu „Riese”. Mieści się w górze o tej samej nazwie (811 m n.p.m.). Niemcy nazywali ją Wolfsberg, czyli Wilcza Góra. Nazwa ta najprawdopodobniej pochodziła od skalistych poszarpanych skał widocznych na szczycie, które mogą kojarzyć się z wilczymi kłami. 

Obecnie do wnętrza góry prowadzi wejście nr 4 znajdujące się nieopodal kasy biletowej. Zakładamy kaski i podążamy za przewodnikiem. 

Tuż po przekroczeniu bramy odczuwamy wyraźny spadek temperatury. Początkowo przynosi nam to ulgę od upału panującego na zewnątrz, ale już po chwili szczelnie zapinamy softshelle. Wewnątrz temperatura oscyluje w granicach 8 stopni i jest bardzo duża wilgotność. Raz po raz woda kapie nam na głowę i wchodzimy w błotne kałuże – warto pamiętać zatem o odpowiednim, nieprzemakalnym obuwiu. Po krótkiej opowieści przewodnika o projekcie „Riese” zostajemy wprowadzeni do podziemnego kina. Oglądamy kilkunastominutowy archiwalny film na temat historii tego miejsca. Po projekcji filmu ruszamy podziemnymi korytarzami w stronę zalanych części obiektu. Po drodze mijamy między innymi szyb wentylacyjny, który w naturalny sposób dostarcza do wnętrza świeże powietrze. Zatrzymujemy się też w kilku zabezpieczonych punktach, przy których przewodnik opowiada o Włodarzu, o tym jak miał wyglądać finalnie i w jaki sposób był budowany - w dużej mierze są to historie ludzkich tragedii... 

Sporą część udostępnionej do zwiedzania trasy pokonujemy łodzią, wpływając w głąb góry, co stanowi nie lada atrakcję - głównie dla najmłodszych.

Zwiedzanie kończymy w jedynym wybetonowanym pomieszczeniu, w którym zgromadzono różne przedmioty z czasów budowy kompleksu, m. in. karabiny, hełmy, narzędzia. Nie ma tych eksponatów wiele (podobnie jak w pozostałych miejscach), bowiem Niemcy, opuszczając te tereny, starali się zniszczyć wszelkie ślady swojej pracy. Od przewodnika dowiadujemy się, że za jedną z zabetonowanych ścian może znajdować się tunel łączący Włodarz z innym kompleksem, do którego Niemcy z jakiegoś powodu zamaskowali dostęp.

Bez wątpienia historia „Riese” jest bardzo ciekawa i warta poznania. Raczej nie mówi się o niej w szkołach, a szkoda. Czas pokaże, czy uda się znaleźć odpowiedzi na szereg pytań, które ta historia ze sobą niesie. 

czwartek, 17 lutego 2022

Na tatrzańskim szlaku cz. IV - Czarny Staw Gąsienicowy

 

Po kilku bardzo intensywnych dniach na szlakach, główkowaliśmy mocno, w którym kierunku podążyć dalej, aby nieco odpocząć, a jednocześnie zobaczyć coś nowego i urzekającego. I tak powstał pomysł, by kolejką linową wjechać na Kasprowy Wierch i stamtąd zejść w kierunku Doliny Gąsienicowej, a potem podejść nad Czarny Staw Gąsienicowy. Pogoda tego ranka nie napawała jednak optymizmem. W Kuźnicach lało, a gruba warstwa ciemnych chmur raczej nie zapowiadała szybkiej zmiany. Po raz kolejny jednak przekonaliśmy się, że góry potrafią zaskakiwać. Już powyżej Myślenickich Turni wagonik zaczął przebijać się ponad pułap chmur, a na samym Kasprowym powitało nas piękne słońce. Gorąca kawa, czekolada z toną bitej śmietany dla Młodego, pamiątkowa pieczątka do książeczki i w drogę. 

Żółty szlak śmiało możemy polecić rodzicom z dziećmi, wiedzie on łagodnie w dół wzdłuż wyciągu narciarskiego. Na horyzoncie, dosłownie u naszych stóp, bielą się chmury. Początkowo niczym mleko zalewają niemal całą dolinę, jedynie gdzieniegdzie spośród nich przebijają się pojedyncze wierzchołki gór. Z czasem chmury zaczynają się rozpraszać, odsłaniając przepiękne widoki. 

Po godzinie spokojnego marszu odbijamy na niebieski szlak w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego (1624 m n.p.m.). Szlak z jednej strony przytulony jest do skał, z drugiej zaś strony ostro opada w dół, tworząc przepaść. Idąc z dzieckiem na tym odcinku trzeba bardzo uważać, zwłaszcza gdy mijamy idących w drugą stronę turystów. Podejście jest stosunkowo krótkie (0,5 h), ale dość męczące, zwłaszcza przy końcówce, gdzie trzeba wspiąć się na skalny próg polodowcowy. Być może to upał i wcześniejsze intensywne dni potęgują nasze odczucie zmęczenia, ale kilkakrotnie przystajemy, aby uzupełnić płyny i złapać oddech. Warto jednak było się troszkę pomęczyć, bo widoki w miejscu docelowym zapierają dech w piersiach. 

Siadamy tuż przy jeziorze, aby odpocząć i cieszyć się tym, co nas otacza. Podziwiamy górujące nad nami i malowniczo odbijające się w krystalicznej wodzie szczyty Kościelca (2155 m n.p.m.), Koziego Wierchu (2291 m n.p.m.) oraz Granatów (2239 m n.p.m.). Co ciekawe, kiedyś stało tutaj schronisko, jednak spłonęło ono w 1920 r. Można było wynająć tratwę i popływać nią po stawie, dopływając m. in. na małą, porośniętą kosodrzewiną wysepkę, która miała być miejscem spoczynku Juliusza Słowackiego. Pomysł ten (promowany m. in. przez Henryka Sienkiewicza) nie doczekał się jednak realizacji.

Po długim postoju postanawiamy wracać. Zatrzymujemy się jeszcze w Murowańcu, jemy obiad, przybijamy pieczątki i ładujemy akumulatorki na powrót. Tym razem wracamy przez znaną nam już z wcześniejszych wojaży Halę Gąsienicową. Bez wątpienia jest to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w polskich Tatrach. To właśnie tu zaczęła się prawdziwa przygoda Młodego z górami i zapewne zawsze z olbrzymim sentymentem będziemy tu wracać.

Szybkim krokiem dochodzimy do Przełęczy między Kopami, gdzie decydujemy się na powrót Doliną Jaworzynki. Trasę tę pokonywaliśmy już wcześniej, więc wiemy mniej więcej, czego się spodziewać. Delektujemy się chwilą, mając świadomość, że na kolejne górskie przygody przyjdzie nam czekać długi rok.

środa, 16 lutego 2022

Na tatrzańskim szlaku cz. III – Grześ, Rakoń, Wołowiec

Zdobycie tej popularnej „trójki” w Tatrach Zachodnich chodziło mi po głowie już od jakiegoś czasu. W końcu udało się nam ten plan zrealizować. Niemałym wyzwaniem okazała się dla nas bardzo wczesna pobudka. Mieliśmy jednak świadomość, że jest to najdłuższa z naszych dotychczasowych wypraw i nie chcieliśmy jej odbywać pod presją czasu.

Zatem startujemy!

Na Siwej Polanie jesteśmy już o 5:30. Do schroniska na Polanie Chochołowskiej mamy ponad 6 km. Jest bardzo rześko, ale krystalicznie czyste - błękitne niebo i intensywne od świtu słońce zwiastują piękny dzień. Na trasie pustki i cudowna cisza zakłócana jedynie porannym świergotem ptaków i szumem płynącego tuż obok potoku. Odczucie chłodu wymusza na nas intensywny marsz. Przez głowę przelatuje mi myśl, że w takich okolicznościach przyrody mogłabym odbywać poranny jogging codziennie. Po półtoragodzinnym marszu żwawym krokiem docieramy do Polany Chochołowskiej – puściuteńkiej! 

Napawamy się malowniczym widokiem szałasów na tle gór i obszczekani przez pasterskiego psa zmierzamy do schroniska. To też jest jeszcze jakby uśpione, tylko nieliczni turyści wyruszają na szlaki, my zaś robimy krótką przerwę na śniadanie i gorącą kawę/herbatę. I choć moglibyśmy tak siedzieć i delektować się atmosferą i widokami bez końca, to jednak zbieramy się sprawnie, wszak przygoda czeka!

Kierujemy się żółtymi oznaczeniami prowadzącymi na Grzesia. Niemal od razu szlak zagłębia się w gęstym świerkowym lesie. Mimo pełni lata i wspaniałej pogody, początkowa część trasy jest mocno błotnista. Przedzieramy się przez powalone konary drzew i strugi wody szukające ujścia i wdzierające się wprost na ścieżkę. W pewnym momencie zastanawiamy się, czy oby na pewno nie zboczyliśmy przez przypadek ze szlaku, jednak żółte znaki na drzewach uspokajają nas, że podążamy w dobrym kierunku. Z czasem zaczynamy szybko nabierać wysokości, a podejście robi się dość forsowne. Chwilka odpoczynku pozwala jednak zregenerować siły. Wkrótce szlak staje się już znacznie łagodniejszy. Między drzewami pojawiają się pierwsze prześwity i po kilkunastu minutach wychodzimy ponad granicę lasu, a przed nami odsłaniają się piękne widoki na Tatry Zachodnie. Dalej podążamy ścieżką pomiędzy kosodrzewiną wzdłuż granicy polsko – słowackiej. Po niespełna dwóch godzinach marszu od schroniska zdobywamy szczyt Grzesia (1653 m n.p.m.). 

Zachwyceni widokami łapczywie próbujemy uwiecznić je z niemal każdej możliwej perspektywy.

Po odpoczynku i dostarczeniu organizmom sporej dawki kalorii do dalszego spalania ruszamy dalej. Niebieski szlak na Rakoń nie nastręcza większych trudności, wiedzie szeroką i łagodną granią, wijąc się urokliwie przed naszymi oczami. Początkowo idziemy w dół malowniczą kamienną ścieżką wśród kosodrzewiny na Łuczniańską Przełęcz, następnie kroczymy grzbietem Długiego Upłazu. Po naszej lewej stronie - u podnóża trawiastego zbocza - możemy wypatrzeć Dolinę Chochołowską, zaś po prawej – Dolinę Łataną. Naszą uwagę zwracają ułożone wzdłuż szlaku worki jutowe. Domyślamy się, że mają one na celu zabezpieczenie szlaku przed osuwaniem się i zmniejszenie erozji. 

Spory kawałek szlaku wiedzie po wzmocnionych drewnem stopniach. Co prawda przystajemy co chwilkę w celu złapania oddechu, ale tak naprawdę dopiero ostatnie 10-minutowe podejście na szczyt okazuje się wyzwaniem. Ku naszemu zaskoczeniu wzmaga się również intensywny wiatr, który utrudnia podejście i zmusza nas do wyciągnięcia kurtek z plecaków. Zakapturzeni, zmęczeni, ale szczęśliwi docieramy na Rakoń (1879 m n.p.m.).



Chłoniemy cudne widoki od Przełęczy Rohackiej, poprzez Tatry Orawskie i panoramę Tatr Polskich. Po krótkim oddechu kontynuujemy wędrówkę niebieskim szlakiem i schodzimy na Przełęcz Zawracie. Dochodzimy do rozwidlenia szlaków, stąd już zaledwie 20 minut dzieli nas od Wołowca - celu naszej wędrówki. Niestety, nad naszymi głowami zaczynają gromadzić się ciemne chmury, a wiatr wzmaga się z każdą minutą, zrywa kaptury z głów i utrudnia utrzymanie się na wąskim szlaku. Z trudem podejmujemy decyzję, że schodzimy na dół. Poza wspaniałą przygodą, Młody otrzymał tego dnia również ważną górską lekcję, że czasami – dla własnego bezpieczeństwa – trzeba po prostu odpuścić. Góry poczekają, a my będziemy mieli możliwość powrotu i uczynimy to zapewne z ogromną radością. Odbijamy zatem na zielony szlak ku Polanie Chochołowskiej. Początkowo wiedzie on dość stromymi zakolami, potem łagodnieje, a widoki jak zwykle rekompensują wszelkie trudy. Ku naszej olbrzymiej radości spotykamy kozicę, która spłoszona euforią turystów szybko przeskakuje przez szlak i umyka na pobliskie skały. Do schroniska docieramy około godziny 14. Zderzamy się z falą turystów, jesteśmy wdzięczni, że mogliśmy delektować się tym miejscem wczesnym rankiem, w zupełnie innych okolicznościach, do czego i Was zachęcamy.

Wskazówki praktyczne:

- trasa nie jest bardzo trudna pod względem technicznym, ale ma ok. 24 km, a jej pokonanie zajmuje średnio 8 godzin;
- warto rozważyć nocleg w schronisku i podzielenie wyprawy na dwa dni;
- trasę z Siwej Polany do schroniska można sobie skrócić/ułatwić, przemierzając jej część rowerem bądź kolejką Rakoń - trzeba jednak mieć na uwadze, że kursuje ona tylko w określonych godzinach;
- koniecznie należy zabrać ze sobą pełen ekwipunek na wypadek gwałtownej zmiany pogodny.

piątek, 13 sierpnia 2021

Na tatrzańskim szlaku cz. II - Dolina Pięciu Stawów Polskich

Dziś zabieramy Was w jedno z najpiękniejszych miejsc w polskich Tatrach, czyli do Doliny Pięciu Stawów, a następnie przez Świstówkę Roztocką do Morskiego Oka. Przejście tej trasy zajęło nam niemal cały dzień i „troszkę” nas wymęczyło, jednak cudowne widoki wynagrodziły wszelkie trudy i mocno zakotwiczyły się w naszych głowach i serduchach. Z całą pewnością będziemy tam wracać, a póki co utrwalamy wspomnienia i zachęcamy Was do wspólnej (wirtualnej) wędrówki.

Naszą przygodę rozpoczynamy około godz. 6:30. Mimo wczesnej pory parking przy Palenicy Białczańskiej jest już niemal pełny. W miarę sprawnie kupujemy jednak bilety wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego, przybijamy pamiątkowe pieczątki i żwawym krokiem startujemy. Początkowo maszerujemy asfaltową drogą prowadzącą do Morskiego Oka. Jest tłoczno i gwarno, co zapewne będzie się nasilać z każdą kolejną godziną. Dojście do Wodogrzmotów Mickiewicza (ok. 3 km) zajmuje nam pół godziny. Tu robimy dosłownie kilkuminutowy postój przy wodospadzie, po czym mijamy huczące kaskady i zgodnie z kierunkowskazem skręcamy w prawo na zielony szlak prowadzący przez Dolinę Roztoki do Doliny Pięciu Stawów.

Tu już nie ma tłumów, można w pełni delektować się spokojem, pięknymi widokami, odgłosami natury i wspólnym czasem. Początkowo kamienny szlak pnie się dość ostro w górę, wywołując niemałą zadyszkę i chwilowe zwątpienie w nasze kondycyjne moce😏. Na szczęście po kilkunastu minutach szlak łagodnieje, co pozwala złapać oddech i dalsza wędrówka jest już bardzo przyjemna. Co jakiś czas ścieżka krzyżuje się z potokiem Roztoki. Przejście przez niego umożliwiają malownicze, drewniane mostki. Już przy pierwszym z nich zbaczamy nieco z trasy, by choć na chwilę zanurzyć dłonie w nurcie wody, która – jak na górski potok przystało – jest zimna i krystalicznie czysta.

Staramy się chłonąć wszystko, co nas otacza. Przy ciekawym świata dziecku nie jest to trudne. Dzięki czujności Młodego udaje nam się namierzyć dzięcioła i sójkę. Naszą uwagę przykuwają również malownicze, „przyklejone” do drzew huby, poustawiane w kilku miejscach kamienne piramidki oraz liczne połamane drzewa. 

Ponad nimi wyłaniają się górskie szczyty, a wśród nich Turnia nad Szczotami. Podhalańskie legendy głoszą, że w jej zboczach ukryte zostały skarby rozbójników.
Idziemy dalej... Ta część trasy nie jest zbyt wymagająca i nawet, gdy przez moment szlak pnie się lekko w górę, to po chwili następuje wypłaszczenie umożliwiające złapanie oddechu.

Po przejściu ok. 3 km od Wodogrzmotów, dochodzimy do niewielkiej polanki zwanej Nową Roztoką. Znajduje się tutaj drewniany szałas, który obecnie nie pełni już swojej pierwotnej, pasterskiej funkcji, ale jest idealnym miejscem do odpoczynku, a w przypadku załamania pogody może służyć turystom jako schronienie. Stąd też mamy idealny widok na grań Wołoszyna. Warto dodać, że masyw ten jest ostoją tatrzańskich zwierząt: kozic, świstaków i niedźwiedzi. Na jego zboczach znajdują się ponoć liczne niedźwiedzie gawry.

Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Szlak łagodnie nabiera wysokości. W pewnym momencie – ku naszemu zdziwieniu – szum drzew i potoku zostaje zagłuszony warkotem quada i traktora. Zaskoczeni ustępujemy miejsca na szlaku i przepuszczamy pojazdy, które – jak się okazuje – dostarczają towar do schroniska, a właściwie do stacji kolejki towarowej, która znajduje się już nieopodal nas. Przyznać muszę, że ten ekstremalny wjazd po kamiennych stromych stopniach z pełnym obciążeniem wymaga od kierowców nie lada umiejętności.

Wkrótce docieramy do skrzyżowania dwóch szlaków. Możemy skręcić w lewo na czarny szlak, prowadzący bezpośrednio do schroniska (jest to opcja krótsza), albo kontynuować wędrówkę szlakiem zielonym – dłuższym, ale prowadzącym do wodospadu Wielka Siklawa. Zgodnie wybieramy opcję drugą. Co istotne, zimą ten szlak jest zamknięty ze względu na duże zagrożenie lawinowe. Podejście staje się coraz bardziej strome i męczące. Idziemy wśród kosówki po dość wyczerpujących kamiennych stopniach, od czasu do czasu przysiadając w celu uspokojenia oddechu. Trudno oderwać wzrok od rozpościerających się po prawej stronie szczytów.
 

W końcu dochodzimy do Siklawy. Jej widok, nagle wyłaniający się zza skalnego zakrętu, naprawdę robi duże wrażenie. Siklawa bowiem to najwyższy wodospad w Polsce, ma wysokość ok. 65-70 m. Tworzą go dwie, a okresowo nawet trzy strugi mocno spienionej wody, które z ogromną siłą i hukiem uderzają o skały, rozpraszając dookoła tysiące drobnych kropel, tworzących orzeźwiającą w upalne dni mgiełkę. 

U podnóża wodospadu natura porozrzucała liczne głazy – to wręcz idealne miejsce na dłuższy postój. Siadamy na jednym z nich, odpoczywamy i podziwiamy – jest pięknie, a to dopiero początek oszałamiających widoków! Dolina Pięciu Stawów czai się już za rogiem… 😏

Kontynuujemy zatem naszą wędrówkę i wspinamy się po skalnych, wyślizganych przez lodowiec płytach. W tym miejscu należy zachować szczególną ostrożność, bo bardzo łatwo można stracić przyczepność. Dzieci z pewnością będą wymagały wsparcia dorosłych. Po naszej prawej stronie cały czas podziwiać możemy Wielką Siklawę, z tej perspektywy można uchwycić naprawdę piękne kadry – bez tłumów turystów w tle😏. Po kilku minutach z niemałym wysiłkiem pokonujemy próg ściany stawiarskiej, która w naturalny sposób odgradza Dolinę Pięciu Stawów od Doliny Roztoki. Widoki zapierają dech w piersiach. To prawda, że natura jest najlepszym malarzem. Przed nami tafla Wielkiego Stawu Polskiego. Jest to najgłębsze i drugie co do wielkości jezioro w Tatrach – zaraz po Morskim Oku. Choć zdarzają się też opinie, że pomiary Morskiego Oka były dokonywane przy nienaturalnie wysokim poziomie wód i mogą być niewiarygodne. Tak czy owak, żaden pomiar ani dane statystyczne nie odbiorą uroku temu miejscu.

Za Wielkim Stawem znajdują się jeszcze dwa jeziora: Czarny Staw Polski oraz Zadni Staw, jednak nie da się ich dostrzec z tej perspektywy. Aby dotrzeć do schroniska, skręcamy w lewo. Według drogowskazu zostało nam 10 minut. Idziemy pośród kosodrzewiny, mijając po drodze Mały Staw, przy którym mieści się klimatyczna drewniana strażnicówka Tatrzańskiego Parku Narodowego. W przeszłości pełniła ona rolę schroniska. 

Dalej ścieżka prowadzi wzdłuż brzegu Przedniego Stawu Polskiego, na krańcu którego widać już charakterystyczny kamienno-drewniany budynek Schroniska PTTK, zwanego potocznie „Piątką”. Zostało ono wybudowane w 1954 roku i jest najwyżej położonym schroniskiem w Polsce; jedynym w Tatrach, do którego nie prowadzi żadna droga przejezdna dla samochodów. 

To szczególne położenie oraz malownicze widoki dookoła tworzą niesamowitą aurę tego miejsca. Warto tam wstąpić chociażby na słynną szarlotkę oraz krótki odpoczynek przed dalszą podróżą. Mnie osobiście marzy się nocleg w tym niezwykłym miejscu. Podziwianie zachodu i wschodu słońca, nocnego rozgwieżdżonego nieba, spacer w ciszy niezmąconej gwarem turystów - to musi być coś wyjątkowego! Tym razem spędzamy tu jednak tylko chwilkę, przybijamy pieczątki i ruszamy dalej. Do wyboru mamy kilka opcji. Najprostsza to droga powrotna przez Dolinę Roztoki do Wodogrzmotów – tym razem dla odmiany można zejść czarnym szlakiem, pomijając Siklawę. Jeśli jednak czujecie się na siłach, zachęcamy pójść dalej w kierunku Morskiego Oka szlakiem przez Świstówkę Roztocką lub Szpiglasową Przełęcz. Ta ostatnia opcja jest zdecydowanie najtrudniejsza, na trasie pojawiają się łańcuchy i liczne ekspozycje. Ze względu bezpieczeństwa świadomie wybieramy trasę przez Świstówkę. Jak się później okazało, była to słuszna decyzja. 
Spod schroniska podążamy niebieskim szlakiem i maszerujemy kamiennym, wąskim chodnikiem wzdłuż stawu. Początkowo trasa jest płaska, jednak stosunkowo szybko nabieramy wysokości. 

W tym miejscu, zupełnie niespodziewanie, pojawia się pierwszy (i właściwie jedyny) kryzysowy moment w naszej wyprawie. Po lewej stronie mamy przepiękną panoramę Tatr Wysokich, jednak strome zbocza ścieżki, po której właśnie drepczemy, tworzą dość dużą ekspozycję, która paraliżuje młodego. Dzielnie jednak pokonuje lęk i krok po kroku udaje nam się wspiąć na Świstową Kopę.

I kiedy wydawało nam się, że już piękniej być nie może, przed nami roztacza się bajeczna panorama całej doliny i górujących nad nią tatrzańskich szczytów. 

Co ciekawe, udaje nam się wypatrzeć zaledwie cztery turkusowe jeziora, piąte znajduje się bowiem na obszarze chronionym i można je podziwiać m. in. ze szlaku na Zawrat. Warto też dodać, że w Dolinie Pięciu Stawów jest tak naprawdę sześć stawów. Jeden z nich, tzw. Wole Oko, jest bardzo małe i okresowo całkowicie wysycha, być może dlatego nie zostało oficjalnie uwzględnione w nazwie doliny.

Zbliża się południe, słońce świeci dość intensywnie, dlatego postanawiamy nie siedzieć długo na otwartej przestrzeni, tylko ruszamy dalej. Od tego momentu szlak biegnie w dół i już nie jest tak męczący, natomiast cały czas wędruje się po kamieniach, często ruchomych, zatem trzeba bardzo uważać. W jednym miejscu kamienista przestrzeń jest tak rozległa, że trudno dostrzec, którędy dokładnie przebiega szlak, zatem idziemy nieco „po omacku”. Chwilę później wchodzimy na wygodną ścieżkę otoczoną kosodrzewiną (Rówień nad Kępą), skąd widać już rejon Morskiego Oka i wznoszące się nad nim potężne szczyty.
 

Chociaż kolejny cel naszej wyprawy mamy w zasięgu wzroku, to pokonanie trasy licznymi zakolami zajmuje nam jeszcze trochę czasu. Mimo odpowiedniego obuwia kamienne podłoże coraz bardziej daje nam się we znaki. Wymieniamy krótkie sympatyczne dialogi z napotkanymi na szlaku osobami zmierzającymi w przeciwnym kierunku. Dopytujemy o długość trasy, która została nam jeszcze do pokonania oraz o ewentualne trudności. Sporym wyzwaniem okazuje się przejście przez skalisty Żleb Żandarmerii. Kiedyś miejsce to było ubezpieczone łańcuchem, teraz niestety już go nie ma, zatem trzeba zachować szczególną ostrożność i uważnie stawiać kroki, ponieważ drobne kamyki osuwają się pod stopami i bardzo łatwo można się poślizgnąć. Dalej szlak biegnie między drzewami, dają one osłonę przed mocno palącym słońcem. Po kilkunastu minutach marszu wychodzimy na słynną asfaltówkę do Morskiego Oka. Jest po godzinie 14 i zgodnie z przewidywaniami „zderzamy się” z tłumem turystów. Cóż, taki „urok” Tatr w sezonie. Skręcamy w prawo i po chwili zmęczeni, spragnieni i głodni docieramy do schroniska. Tam robimy dłuższą przerwę, jemy obiad oraz pyszną szarlotkę, a następnie staramy się znaleźć w miarę ustronne miejsce przy tafli jeziora, aby zregenerować siły na powrót do Palenicy. Z chęcią poszlibyśmy jeszcze nad Czarny Staw pod Rysami, jednak wyraźnie odczuwalny spadek mocy każe nam przełożyć to na kolejną wyprawę. Mamy zatem pretekst, aby tu powrócić.

To był niesamowity dzień! Z pewnością męczący, ale dostarczający mnóstwa niesamowitych wrażeń. Cała trasa z bajecznymi widokami. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to szlak dla osób rozpoczynających swoją tatrzańską przygodę. Warto wcześniej sprawdzić się kondycyjnie na mniej wymagających trasach, przede wszystkim krótszych (opisana powyżej ma ponad 21 km) i z mniejszymi przewyższeniami. Trudno też jednoznacznie określić, od jakiego wieku warto zabierać dzieci do Doliny Pięciu Stawów. Myślę, że 7/8 lat to taki wiek optymalny, choć można oczywiście spotkać na szlaku również i młodsze dzieci dzielnie pokonujące kolejne przeszkody. Każdy rodzic, znając swoje dziecko, jego sprawność fizyczną, wytrzymałość i wcześniejsze górskie doświadczenia, musi podjąć decyzję indywidualnie.


Zatem do zobaczenia na szlakach!
Z chęcią poczytamy również o Waszych górskich eskapadach, bo stale szukamy inspiracji i pomysłów na kolejne wędrówki.

A jeśli nie mieliście jeszcze okazji przeczytać wpisu o spacerowej trasie na Rusinową Polanę, to odsyłam do poprzedniego posta KLIK.


wtorek, 10 sierpnia 2021

Na tatrzańskim szlaku cz. I - Rusinowa Polana

Góry przyciągają nas niczym magnes. I gdziekolwiek nas nie poniesie, w jakiekolwiek piękne miejsca nie trafimy, to jeśli nie zahaczymy o góry, odczuwamy ogromny niedosyt. Góry mają bowiem jakąś magiczną moc, która sprawia, że wraz z narastającym zmęczeniem fizycznym, wszystkie inne sprawy przestają mieć znaczenie, dając błogie poczucie spokoju i szczęścia. To miejsce, które sprawia, że wszystkie nasze troski ustępują wraz z powiewem wiatru na szczycie, a my powracamy w dolinki z poczuciem satysfakcji, dumni z pokonania własnych słabości oraz z masą endorfin i ogromnym apetytem na więcej i więcej. Śmiem twierdzić, że to najwspanialszy rodzaj uzależnienia, z którym absolutnie nie należy walczyć.

W tym roku tęskniliśmy szczególnie!

Po części z powodu pandemii, która skutecznie wylogowała większość z nas na długi czas z normalności (także tej turystycznej), uniemożliwiając jakiekolwiek wyjazdy, a po drugie dlatego, że nasza ostatnia wyprawa w Tatry nie należała do szczególnie udanych. Przez cały tydzień nieprzerwanie lało, doszło do licznych podtopień, w wyniku czego niektóre szlaki zostały zamknięte. Finalnie nasz wyjazd ograniczyliśmy wówczas do łazikowania po dolinkach. Natura zrekompensowała nam jednak niedogodności pogodowe i w Dolinie Kościeliskiej spotkaliśmy niedźwiedzia. Na szczęście znajdował się w bezpiecznej odległości, spokojnie spacerował po przewróconym pniu za potokiem, dając sobą nacieszyć oko i dostarczając niezapomnianych emocji. Głód górskich wędrówek jednak pozostał i przełożył się na dość ambitne tegoroczne plany, które – ku ogromnej uciesze i dzięki sprzyjającej pogodzie – udało nam się w pełni zrealizować.

Utrwalamy zatem nasze wspomnienia i dzielimy się z Wami tatrzańskimi doświadczeniami. W tym i w kolejnych wpisach znajdziecie propozycje szlaków do przejścia z dziećmi (być może dla niektórych będą inspiracją), nasze subiektywne odczucia nt. napotkanych trudności, a także garść różnorakich ciekawostek, refleksji i praktycznych wskazówek. Nie zabraknie oczywiście zdjęć, które co prawda nie oddają w pełni tego, co zarejestrowały nasze oczy (a właściwie wszystkie zmysły!), ale stanowią nieocenioną pamiątkę i pozwolą Wam wraz z nami odbyć wirtualną podróż po tatrzańskich szlakach. Zapraszamy!

Wierch Poroniec - Rusinowa Polana - Gęsia Szyja - Wiktorówki - Palenica Białczańska

Trasa z Wierchporońca na Rusinową Polanę jest jedną z najbardziej popularnych tras wśród turystów rozpoczynających swoją tatrzańską przygodę. Jest stosunkowo krótka (3,2 km) i niewymagająca (do pokonania wózkiem dziecięcym i sankami zimą), a jednocześnie bardzo widokowa, dzięki czemu łatwo można połknąć górskiego bakcyla. My wybraliśmy ten szlak w dniu przyjazdu do Zakopanego, uznając, że jest idealny na wakacyjny rozruch. Kamienna ścieżka początkowo pnie się przez las lekko pod górę, nie jest to jednak długi odcinek, a dalsza część trasy ma już charakter spacerowy. Po niespełna godzinie marszu dotarliśmy do celu. W bacówce zakupiliśmy świeżutkie grillowane oscypki i zasiedliśmy na polanie, rozkoszując się przepiękną panoramą Tatr Wysokich i Bielskich oraz próbując „namierzyć” najbardziej znane szczyty. Nieopodal nas leniwie pasły się owce, raz po raz sygnalizując swą obecność przyjemnym dla ucha dźwiękiem dzwonków. 

Warto dodać, że Rusinowa Polana jest jednym z nielicznych miejsc w Tatrach, gdzie do dziś odbywa się wypas owiec. Ciekawa wydaje się historia pasterstwa w Polsce. Było ono bardzo popularne po drugiej wojnie światowej, kiedy to po polskiej stronie Tatr wypasano aż ok. 30 tys. owiec. Miało to jednak negatywny wpływ na tatrzańską przyrodę, bowiem ludzie, chcąc powiększyć tereny wypasowe, zaczęli wypalać i wycinać kosodrzewinę. Po utworzeniu Tatrzańskiego Parku Narodowego wypas owiec mocno ograniczono, aż do ich całkowitego wyeliminowania z terenów parku. Stada powróciły na hale i polany dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku i właśnie Rusinowa Polana jest jednym z tych miejsc, gdzie możemy podziwiać ich kulturowy wypas – kulturowy, czyli prowadzony zgodnie z dawnymi zwyczajami i obrzędami pasterskimi.

Tego dnia mieliśmy jeszcze w planach wspiąć się na Gęsią Szyję, było już jednak stosunkowo późno, więc odpuściliśmy. Postanowiliśmy jednak zejść niebieskim szlakiem do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr na Wiktorówkach. Trasa prowadzi po drewnianych schodach w dół. Już po kilku minutach marszu u podnóża zbocza można zobaczyć piękny, typowo podhalański, drewniany kościółek. Historia powstania tego miejsca wiąże się z postacią 14-letniej pasterki - Marysi Murzańskiej, której – według przekazów ludowych – w 1860 r. miała w tym miejscu ukazać się Matka Boska. Wówczas to na jednym z drzew zawieszono obrazek z wizerunkiem Matki Boskiej, a z czasem zastąpiono go drewnianą figurką, która do dziś znajduje się na ołtarzu sanktuarium. W 1921 roku wybudowano niewielką kapliczkę, którą wielokrotnie rozbudowywano, a swój obecny kształt sanktuarium zawdzięcza przebudowie z 1936 r. W kościółku regularnie odbywają się msze święte, a w wigilijny wieczór pasterka – przypuszczam, że musi tam wówczas być bardzo klimatycznie. Naszą uwagę przykuł również kamienny mur okalający teren sanktuarium. Znajdują się tam liczne tablice upamiętniające tych, którzy zginęli w górach, realizując swoje pasje i marzenia, ale również tych, dla których Tatry były po prostu przestrzenią i treścią życia, a najbliżsi w ten sposób postanowili utrwalić pamięć o nich. 

Po krótkim spacerze po Wiktorówkach i przybiciu pamiątkowej pieczątki powróciliśmy na Rusinową Polanę. Spragnieni nowych widoków, postanowiliśmy wrócić inną drogą i skierowaliśmy się na niebieski szlak prowadzący do Palenicy Białczańskiej. Zdecydowanie polecamy tę opcję, o ile oczywiście nie pozostawiliście auta na parkingu Wierch Poroniec, a na szlak dotarliście busem. Po minięciu szałasów pasterskich weszliśmy w las i przez dość długi odcinek schodziliśmy w dół po kamienno-drewnianych schodach, zatrzymując się po drodze w kilku punktach widokowych i nad potokiem. Trasa powrotna zajęła nam również około godziny. Co ważne, nie da rady pokonać jej wózkiem.

Informacje praktyczne:
- na Rusinową Polanę możecie wyruszyć również z Zazadniej oraz z Palenicy Białczańskiej;
- jeśli jedziecie autem i chcecie skorzystać z parkingów, należy wystartować stosunkowo wcześnie, gdyż liczba miejsc postojowych jest naprawdę niewielka, zaś na Palenicy Białczańskiej dodatkowo obowiązuje wcześniejsza rezerwacja online;
- na każdy z ww. szlaków można bez problemu dojechać busem z tabliczką Morskie Oko;
- każdorazowe wejście do TPN jest płatne: bilet normalny 7 zł, bilet ulgowy 3,50;
- warto zakupić książeczkę PTTK GOT – dla dzieciaków wielką frajdą jest zbieranie pieczątek i punktów GOT, za które po weryfikacji można otrzymać odznakę górską – to świetna motywacja do kolejnych wędrówek.

Ciąg dalszy nastąpi… 😏
W kolejnej części spodziewajcie się naszych wrażeń z Doliny Pięciu Stawów Polskich.
Jednogłośnie jesteśmy urzeczeni – jak każdy!






środa, 29 lipca 2020

Muzealne spotkania z historią


Zainteresowanie historią udało nam się zaszczepić naszemu dziecku dość wcześnie. Głównie dzięki wyjazdom i anegdotom opowiadanym przy okazji zwiedzania różnych miejsc i zabytków, a przede wszystkim za sprawą Wojtka – żołnierza bez munduru, którego postać zainicjowała rozmowy o wojnie. Potem, wykorzystując zaciekawienie tematem, sięgnęliśmy po wspaniałe książeczki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”. Czytaliśmy, przeżywaliśmy, rozmawialiśmy… W tym roku, paradoksalnie dzięki pandemii, mieliśmy okazję uczestniczyć w fantastycznych lekcjach on-line prowadzonych przez pracowników Muzeum Powstania Warszawskiego, skierowanych do najmłodszych, choć i ja oglądałam je z olbrzymią ciekawością. Z czasem nieśmiało zaczęliśmy odwiedzać muzea: POLIN – Muzeum Historii Żydów Polskich, Muzeum Powstania Warszawskiego, Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku oraz ICHOT – Brama Poznania. Każda z tych placówek oferuje specjalne ścieżki zwiedzania dla rodzin z dziećmi. W niektórych można wypożyczyć audioprzewodniki oprowadzające po ekspozycjach oraz pobrać karty pracy z zadaniami do wykonania podczas zwiedzania, dzięki czemu dzieciaki poczują głód przygody i będą chłonąć wiedzę, znakomicie się przy tym bawiąc.

POLIN – Muzeum Historii Żydów Polskich

Miejsce szczególne na mapie Warszawy. Powstało „na gruzach” getta i dokumentuje 1000-letnią historię Żydów w naszym kraju. Planując zwiedzanie tego muzeum, wiedziałam, że nie możemy iść na żywioł, że warto najpierw w jakiś sposób zaciekawić młodego tematem. Na stronie internetowej placówki w zakładce „Zwiedzaj z dzieckiem” (KLIK) znalazłam sporo przydatnych materiałów. Z zamieszczonej tam rozmowy Sary i Kuby dowiedzieć się można, kim są Żydzi, skąd się wywodzą, jakimi językami się posługują, co to jest judaizm, czym jest koszerność, Tora, synagoga, szabat czy też święto Rosz-ha-Szana. Znajduje się tam też sporo kart pracy z zadaniami do wydrukowania i rozwiązania. Myślę, że jest to świetny wstęp do świadomego zwiedzania muzealnej ekspozycji.
W opisie skupię się na elementach szczególnie interesujących dla dzieci, bo generalnie o muzeum można by pisać bez końca...

Zwiedzanie zaczynamy od wysłuchania legendy wyjaśniającej okoliczności pojawienia się Żydów na terenie naszego kraju i objaśniającej znaczenie słowa POLIN. Jesteśmy otoczeni lasem wyświetlanym na panelach multimedialnych, w tle słychać szum drzew i śpiew ptaków. To początek naszej podróży w czasie. 


Następnie audioprzewodnik kieruje nas na sale ekspozycyjne. Oszołomieni przepychem wnętrz, łapczywie rejestrujemy całą przestrzeń wzrokiem (i oczywiście aparatem😉), a po chwili dajemy się wciągnąć w podróż w czasie. Przyglądamy się imponującej makiecie Krakowa i pobliskiego Kazimierza. To tam kiedyś znajdowało się centrum żydowskiego życia, kwitła kultura, nastąpił rozwój drukarstwa. 


A skoro o drukarstwie mowa, animator zaprasza nas do zabawy. Tłumaczy, jak obsłużyć prasę drukarską i zachęca do zrobienia pamiątkowych odbitek, co też z zaangażowaniem czynimy. Dowiadujemy się, że pierwsze polskie drukarnie w XVI wieku prowadzili właśnie Żydzi. Mamy również okazję zaprojektować własne monety i zamieścić na nich swoje imiona w języku hebrajskim.


Idąc dalej, trafiamy w samo centrum żydowskiego miasteczka. Dzięki wspaniałej aranżacji przestrzeni, połączonej z multimedialną oprawą, przez chwilę możemy poczuć jego klimat i poobserwować codzienne życie mieszkańców. Słychać nawoływania handlarzy na rynku i gwar dochodzący z karczmy - to głównie w tych miejscach w dawnych czasach koncentrowało się życie, tu dobijano targów, zaciągano i spłacano pożyczki, plotkowano i wymieniano się wiadomościami z szerokiego świata. Chwilkę spędzamy przy straganie, wczytując się w ciekawostki na temat koszerności i magicznego działania czosnku, po czym ruszamy dalej.


Jak wiadomo, istotnym elementem kultury żydowskiej jest religia. W jednej z sal zrekonstruowane zostały elementy synagogi. Na szczególną uwagę w tej galerii zasługuje unikatowa na skalę światową barwna rekonstrukcja sklepienia drewnianej świątyni w Gwoźdźcu. Nie sposób w zachwycie nie podnieść głowy, zwłaszcza że wśród wielu zdobień można odnaleźć liczne zwierzęta, którym tradycja żydowska przypisywała symboliczne znaczenia.

Czas biegnie, a my docieramy do czasów zaborów, kiedy to sytuacja Żydów radykalnie się zmienia. Monumentalne obrazy przedstawiające zaborców troszkę nas przytłaczają (być może takie było zamierzenie), niemniej zatrzymujemy się tu na chwilkę, by zasiąść na opustoszałym królewskim tronie. Moje wyrośnięte jak na swój wiek dziecię niemal ginie w tym olbrzymim monarszym fotelu.

Aby lepiej poznać losy ludności żydowskiej pod zaborami, ruszamy dalej. Trafiamy na dworzec kolejowy. Tutaj młody wciela się w rolę pracownika kasy biletowej i na stylizowanych, pożółkłych blankietach z czasów carskiej Rosji przystawia pieczęcie.

Bardzo duże wrażenie robi na nas rekonstrukcja żydowskiej uliczki z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Podziwiamy szyldy, witryny sklepowe, na chwilkę przystajemy przy słupie ogłoszeniowym, zaglądamy do bram, za którymi skrywają się kino, klub i kawiarnia. Próbujemy tańczyć tango po śladach na podłodze w rytm dźwięków płynących z gramofonu. Na antresoli z zainteresowaniem oglądamy ekspozycję poświęconą życiu dzieci na początku XX wieku: liczne zdjęcia, dawne zabawy (w tym rozrysowane na podłodze klasy zachęcające do skakania) oraz szkoła z klimatycznymi starymi ławkami.


Dalszą część ekspozycji, dotyczącą zagłady, oglądamy wybiórczo, tłumacząc najistotniejsze fakty. Pomijamy najbardziej drastyczne fragmenty, na nie z pewnością przyjdzie jeszcze czas. Bo do POLIN z pewnością jeszcze wrócimy – Was również zachęcamy!

Muzeum Powstania Warszawskiego

Zwiedzanie zaczynamy od Sali Małego Powstańca – miejsca stworzonego z myślą o najmłodszych gościach muzeum. Tuż przy wejściu naszą uwagę przykuwa wierna kopia pomnika stojącego na murach warszawskiej starówki. Ten mały chłopiec w za dużych butach i hełmie na głowie jest symbolem najmłodszych uczestników powstania warszawskiego, którym wojna brutalnie odebrała dzieciństwo, poczucie beztroski i bezpieczeństwa, a często również bliskich i… życie. 


Warto chwycić znajdującą się tuż przy wejściu słuchawkę i wysłuchać opowieści kilkuletniego chłopca o realiach życia w czasie wojny. O ukrywaniu się w piwnicach, spadających bombach, obawach o życie własne i bliskich, o nadziei i marzeniach jakże odległych od tych, które miewamy dzisiaj. 

W sali zgromadzone zostały również zabawki z okresu okupacji: misie, lalki, konie na biegunach, drewniane kolejki, czołgi, liczne samoloty zawieszone pod sufitem, przedruki przedwojennych książek oraz gry.

Z lekcji muzealnej wiemy, że muzeum posiada w swych zbiorach pierwowzór niezwykle popularnej obecnie gry planszowej „Farmer”. „Hodowla zwierzątek”, bo tak brzmiał oryginalny tytuł gry, została stworzona właśnie w okresie okupacji przez wybitnego matematyka, wykładowcę Uniwersytetu Warszawskiego – profesora Karola Borsuka. W klejeniu poszczególnych elementów, w tym dwunastościennych kości, pomagała mu żona. Gra szybko zyskała popularność, jednak w wyniku działań wojennych „wyprodukowane” egzemplarze zaginęły i o grze zapomniano. Dopiero wiele lat po wojnie okazało się, że jeden egzemplarz zachował się u przyjaciół rodziny w Pruszkowie. Co prawda brakowało w nim instrukcji, jednak dzięki staraniom pani Borsuk na 90-lecie jej urodzin i 15-lecie śmierci profesora gra została odtworzona, a odnaleziony prototyp jest muzealną perełką.

W Sali Małego Powstańca przysiadamy też na chwilę w kąciku poświęconym Harcerskiej Poczcie Polowej. Dzieci mogą wcielić się w postać harcerskiego listonosza i stemplować kartki powstańczymi pieczęciami, można wrzucić je do skrzynki bądź zabrać na pamiątkę. W tle cały czas rozbrzmiewają powstańcze piosenki.


Naszą uwagę zwracają również teatralne kukiełki. Okazuje się, że nawet wśród toczących się walk artyści starali się wypełniać swoją misję. W drugiej połowie sierpnia 1944 roku na Powiślu powstał teatrzyk „Kukiełki pod barykadą”. Aktorzy przygotowywali przedstawienia kukiełkowe, których treść dotyczyła walki z Niemcami. Przedstawienia wystawiali na skwerach, podwórkach i w bramach na Powiślu. Z pewnością była to namiastka rozrywki i radości w tych arcytrudnych czasach.

Sala Małego Powstańca tylko rozbudziła naszą ciekawość. Od pani animator pobieramy karty pracy, które pozwolą nam obrać „dziecięcą” ścieżkę zwiedzania i wyłowić z masy eksponatów i informacji to, co najważniejsze i zrozumiałe dla 8-latka. Dla dzieci dużą frajdę stanowi zrywanie kartek z kalendarza. Niejako wyznaczają one trasę zwiedzania i zawierają szczegółowe informacje na temat tego, co się działo w kolejnych dniach powstania. Solidna dawka wiedzy raczej dla dorosłych. 

Pierwszą rzeczą, na którą zwracamy uwagę, jest ogromny monument z symbolem Polski Walczącej. Przykładając ucho do znajdujących się w nim dziur po kulach, słyszymy odgłosy powstańczej Warszawy oraz rytm bijącego serca. „Serce” Warszawy bije dla tych, którzy walczyli: poległych i tych, którzy przeżyli. Jest symbolem pamięci i hołdu dla powstania i jego uczestników.


Cofamy się w czasie do 1944 roku. Idąc dalej, mijamy niemiecki bunkier zdobyty przez powstańców. Śmiało można zajrzeć do środka. Z pobliskiego pomieszczenia słychać huk jakichś maszyn. Okazuje się, że znaleźliśmy się w konspiracyjnej drukarni. Oglądamy z bliska maszyny drukarskie, na których powielano powstańcze biuletyny oraz prasę. Na pamiątkę otrzymujemy wydruk odezwy powstańców do ludności cywilnej Warszawy z 2 sierpnia 1944 r. W jednej z gablot dostrzegamy ośmieszające Niemców satyryczne obrazki oraz pierwsze wydanie „Kamieni na szaniec”, które ukazało się jeszcze podczas okupacji. Tuż obok znajduje się stara maszyna do pisania, która – jak dowiedzieliśmy się całkiem niedawno – została przekazania muzeum przez Papcia Chmiela, autora słynnych komiksów o Tytusie, Romku i A’Tomku, świadka i uczestnika powstańczego zrywu. 


Ciekawym eksponatem jest motocykl BMW R-12, którym w czasie okupacji przemieszczali się żołnierze Wehrmachtu. Naszą uwagę przykuwają biało – czerwone opaski powstańcze, na wielu z nich widać ślady brudu i krwi. 


Zadzieramy głowy – nad nami wisi zegar, jego wskazówki zatrzymane zostały na godzinie 17. Świetna okazja do wytłumaczenia dzieciom, że to tzw. godzina „W”, o której rozpoczęło się powstanie.

Następnie udajemy się do kina, by obejrzeć film „Miasto ruin”. Film, wykonany w technologii 3d, przenosi nas do roku 1945. Lecimy nad zburzoną Warszawą, próbując rozpoznać chociaż jedno znajome nam miejsce. Bezskutecznie. Niezwykle wstrząsająca kilkuminutowa produkcja, w której nie pada żadne słowo, a sam obraz porusza dogłębnie. Warszawa praktycznie przestała istnieć. Przerażają również zamieszczone pod koniec filmu liczby: we wrześniu 1939 roku Warszawa miała 1,3 mln mieszkańców, zaś pod koniec wojny w jej ruinach przebywało około 1000 osób. Chwilkę zatrzymujemy się jeszcze pod Liberatorem – repliką samolotu alianckiego, który po dokonaniu zrzutu nad walczącą Warszawą został zestrzelony w okolicach Bochni. Przyglądamy się zawartości zrzutów, budując w głowach coraz bardziej kompletny obraz wojennej rzeczywistości. 


Kroczymy dalej wyznaczoną ścieżką zwiedzania i dochodzimy do kanałów. Wchodzimy do nich nieśmiało: pochylamy głowy, jest wąsko, ciemno, ale czysto i sucho, słychać jedynie odgłosy sączącej się wody. Przeciskamy się po omacku i próbujemy wyobrazić sobie sytuację powstańców, którzy przemieszczali się tunelami pod miastem, brodząc w wodzie i nieczystościach. Nierzadko zdarzało się, że byli zaskakiwani przez Niemców czyhających przy włazach z psami i bronią. Intuicyjnie przyspieszamy, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. 

Szukając rozwiązania zagadki, kim byli Zawiszacy, trafiamy do pomieszczenia poświęconego poczcie harcerskiej. Nieco już zmęczeni siadamy przed ekranem i wsłuchujemy się w czytane przez lektora wspomnienia harcerzy roznoszących powstańczą korespondencję. Potem oglądamy kartki i listy zamieszczone w gablotach. Są krótkie – wręcz telegraficzne (mogły zawierać maksymalnie 25 słów), ocenzurowane (ze względów bezpieczeństwa), ale wszystkie bez wyjątku pełne miłości, troski i niepokoju o bliskich.


Mimo iż w muzeum spędziliśmy kilka godzin, to i tak towarzyszy nam poczucie niedosytu. Ekspozycja jest tak obszerna, że nie sposób ogarnąć ją całościowo. Z pewnością będziemy wracać. Jednocześnie odczuwamy satysfakcję, że odbyliśmy tę wyjątkową lekcję i poznaliśmy kawałek jakże istotnej dla naszego kraju historii.

Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku

Miejsce to odwiedziliśmy w czasie pandemii. Przywitała nas olbrzymia kolejka wijąca się przed oryginalną bryłą muzeum. Niestety, z powodu obostrzeń sanitarnych nie mogliśmy skorzystać z audioprzewodników. Zbyt późno też zorientowałam się, że aplikację ułatwiającą zwiedzanie można zainstalować na swoim telefonie, jednak brak zasięgu w podziemiach skutecznie nam to uniemożliwił. Mimo wszystko z olbrzymią ciekawością rozpoczęliśmy zwiedzanie.

Zaczynamy od wystawy dla dzieci zatytułowanej „Podróż w czasie. Historia pewnej rodziny 1939 – 1945”. Najpierw wchodzimy do sali lekcyjnej – jest pierwszy września, ale tym razem dzieci nie rozpoczną nowego roku szkolnego, budzą się w nowej tragicznej rzeczywistości. Następnie wchodzimy do mieszkania zwykłej warszawskiej rodziny. Po wystawie oprowadzają nas głosy najmłodszych domowników, którzy opowiadają o tym, co się wydarzyło. W kolejnych salach ukazane jest to samo pomieszczenie w trzech różnych okresach: we wrześniu 1939 roku, czyli kilka dni po wybuchu wojny; w marcu 1943 roku w czasie niemieckiej okupacji oraz w maju 1945 roku tuż po wyzwoleniu. Widzimy, jak zmienia się mieszkanie oraz życie jego mieszkańców. Mamy okazję podejrzeć przez okno, jak wyglądały warszawskie ulice. Zmieniający się wystrój wnętrz sprzyja rozmowom o wojennych realiach, zdecydowanie przemawia do dziecięcej wyobraźni, zwłaszcza zniszczona wskutek bombardowań ściana w ostatnim pomieszczeniu czy też zabite deskami okna.


Dalsza – „dorosła” część wystawy przedstawia przebieg wojny, poczynając od przyczyn jej wybuchu, okupację, aż do wyzwolenia. Co ciekawe, twórcy nie ograniczyli się tylko do dziejów Polski, ale ukazali również losy innych krajów, uświadamiając, jak wielki to był konflikt. 


Na nas największe wrażenie robią realistyczne rekonstrukcje ulic. Pojawiają się one dwukrotnie niczym klamra spinająca wojenną ekspozycję. Najpierw spacerujemy zwyczajną przedwojenną uliczką. Zapada zmrok, nad sklepami w oknach mieszkań zaczynają zapalać się światła, uwagę przyciągają witryny sklepowe oraz stojak z przedwojennymi gazetami. Zdecydowanie można poczuć klimat dawnych czasów.


Po przejściu kolejnych tematycznych sal trafiamy na uliczkę raz jeszcze, jednak tym razem jesteśmy świadkami olbrzymich zniszczeń i wszechobecnego gruzu. Klimat grozy potęguje czołg stojący pośród szkieletów domów – scenografia porusza bardzo. 


Idąc dalej, zaglądamy do piwnic, w których ludzie starali się znaleźć schronienie i w których organizowali sobie namiastkę domu. W jednej z sal zatrzymujemy się przy wagonie bydlęcym, tłumacząc, że takimi wagonami hitlerowcy wywozili więźniów do obozów koncentracyjnych.


Powoli kończymy naszą podróż w czasie… Co prawda skupiliśmy się tylko na najistotniejszych faktach, ale z pewnością była to poruszająca i cenna lekcja. Dorośli bez wątpienia mogą wynieść z wizyty w muzeum dużo więcej, bowiem ekspozycja Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku uznawana jest za jedną z największych wystaw historycznych na świecie.

Muzealne refleksje


Odpowiedź na pytanie, czy warto chodzić do muzeów z dziećmi, jest dla mnie oczywista. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, choć wiem, że wiele osób tego unika, twierdząc, że nie są to miejsca atrakcyjne dla najmłodszych, że przecież wielu rzeczy nie zrozumieją... 
Jestem jednak przekonana, że nawet małe dzieci wyniosą z lekcji historii w takiej formie wiele wrażeń oraz informacji. Owszem, zwiedzanie z dziećmi wygląda inaczej. Trzeba im pomóc zrozumieć pewne kwestie, odwoływać się do rzeczy już im znanych, dostosować rozmowy i opowieści do ich skromnych doświadczeń. A to już rola rodzica. My czerpiemy z tego frajdę – ba, często sami się czegoś nowego ucząc. Niejednokrotnie przekonaliśmy się, że warto, zwłaszcza gdy w głowie naszego „małego” człowieka pojawiały się mądre refleksje i mnożyły się coraz bardziej dociekliwe pytania. Ta fragmentaryczna wiedza wynoszona z muzeów przypomina mi puzzle, które – zbierane krok po kroku – ułożą się kiedyś w wartościową całość.

Warto też zaznaczyć, że współczesne muzea (w większości!) są fantastycznie przystosowane do zwiedzania z dziećmi, dlatego warto z ich oferty korzystać. Nie są to już miejsca, jakie pamiętamy z naszego dzieciństwa, w których eksponaty schowane są za szybą, a karcący wzrok pilnujących odstrasza. Twórcy wystaw stawiają na interakcję, elementy multimedialne i audiowizualne, a animatorzy zachęcają do aktywnego zwiedzania. Co prawda większości eksponatów wciąż nie można dotykać, ale wśród nich pojawiają się również te „dotykalne”, które służą właśnie bezpośredniej eksploracji i mają w sobie element edukacyjny, atrakcyjny również dla najmłodszych.

A jakie są Wasze doświadczenia? Które muzea polecacie? Które odradzacie? Bardzo jestem ciekawa wszelkich opinii.